Przejdź do treści

Kiedy jechałem wraz z żoną i znajomymi na koncert autorski Katarzyny Brochockiej, młodej kompozytorki pochodzącej z naszego miasta, nie oczekiwałem żadnych kosmicznych wrażeń. Astronomia i muzyka to miła mym zmysłom i duszy koniunkcja, lecz po doświadczeniu z towarzyszącego ostatniemu Zjazdowi PTA koncertu w Filharmonii Kieleckiej, gdzie z obiecująco brzmiącego tytułu „Mozart i gwiazdy” jedynymi gwiazdami okazały się osoby występujących artystów, nie robiłem sobie żadnych nadziei na coś więcej, ponad przyjemność obcowania z muzyką klasycznej formy.

Kasię dobrze pamiętam z czasów szkolnych, gdy byłem nauczycielem fizyki, a ona nietuzinkową uczennicą, która nawet z referatu na dość banalny temat mechanizmu zjawisk zaćmień słonecznych potrafiła wraz z koleżanką zrobić efektowny spektakl rozpisany na dwa głosy. Pamiętam jej występy w szkole muzycznej, gdzie wyróżniała się choćby swobodnym traktowaniem partytury zrzucanej z wdziękiem na podłogę po odegraniu zawartych w niej dźwięków.

Z okresu jej studiów w Akademii Muzycznej we Wrocławiu z sympatią wspominam, jak wywoziła ode mnie nagrania „Symfonii Planet” z dźwiękami zarejestrowanymi podczas kosmicznej odysei Voyagerów (patrz Urania–PA 2/2003), a następnie relacjonowała, jak świetnie owe dźwięki stymulują ją i jej studencką brać do efektywnej nauki przed egzaminami.

Ośmielę się dodać jeszcze to, że w szkolnych czasach otarła się o prowadzone przeze mnie kółko astronomiczne, lecz nie było to głębokie zaangażowanie, a raczej wyraz wszechstronnych zdolności i szerokiego spektrum zainteresowań.

Program koncertu kompozytorskiego 23 listopada 2007 r. w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej im. Feliksa Nowowiejskiego w Olsztynie zatytułowanego „Art Juve — Ars Nova” zapowiadał się jednak dość klasycznie i odlegle od transcendencji Wszechświata. Sześć pieśni do słów Krzysztofa D. Szatrawskiego (uznanego olsztyńskiego poety) w wykonaniu wszechstronnej sopranistki (również lidzbarczanki z pochodzenia) Anny Mikołajczyk, koncert na kontrabas i orkiestrę pod batutą Piotra Wajraka z mężem Kasi jako solistą i na koniec, w drugiej części koncertu, symfonia.

Dla mnie koncert zaczął się na dobre dopiero po przerwie. O ile w pierwszej połowie wyraźnie doskwierało mi uczucie, że olsztyńscy filharmonicy, a w szczególności sama sala koncertowa to nie czołówka europejska, to po przerwie stało się coś dziwnego. Muzyka stopniowo gęstniejącą teksturą dźwięków wypełniła szczelnie niezbyt okazałą przestrzeń filharmonii, a następnie, niczym jakiś tunel czasoprzestrzenny czy inny wytwór rodem z powieści sf zabrała mnie z „tu i teraz” niczym ostatnie kilkanaście minut „Odysei Kosmicznej 2001” Stanleya Kubricka, kiedy to planety, gwiazdy, galaktyki i ich gromady, zwijają się w czasie i przestrzeni, prowadząc w stronę kamienia węgielnego Wszechświata. Po drodze ukazują się obrazy, o których istnieniu można mieć tylko mgliste pojęcie, słuchając słów replikanta z pamiętnej sceny „Łowcy Androidów” Ridleya Scotta: Widziałem rzeczy, o jakich ludziom się nie śniło. Płonące okręty szturmowe w Ramieniu Oriona. Promienie ultrafioletowe, lśniące w ciemności przy Bramie Tannhausera. Wszystkie te chwile rozpłyną się w czasie… Jak łzy w deszczu.

Zgodnie ze stwierdzeniem Strawińskiego, iż muzyka służy „realizowaniu teraźniejszości” oraz samą naturą tej formy wypowiedzi — wyabstrahowanej znaczeniowo — idée fixe kompozytorki, aby zawrzeć w tej symfonii jednoczesność trwania i przemijania znalazła we mnie swój kosmiczny rezonans i niech to świadczy, że dobrze odrobiła lekcję, a filharmonicy olsztyńscy stanęli tu na wysokości zadania.

Od stycznia 2008 r. Katarzyna Brochocka jest stypendystką Studiów Mistrzowskich w zakresie kompozycji na Uniwersytecie w Oklahoma City (USA). Mam nadzieję, że jeszcze nie raz dotknie mnie jej muzyka…

(Źródło: „Urania — PA” nr 1/2008)